Po długiej nieobecności na torach nareszcie wróciłem do pracy. Miesiąc urlopu to naprawdę dużo i można dobrze odpocząć od całego tego hałasu i zgiełku. Od pierwszego dnia nie pracowania całkowicie się odciąłem od pracy i nic zupełnie mnie nie interesowało, nawet nie korzystałem z tego środka komunikacji miejskiej. W między czasie miałem krótką wizytę w Polsce, gdzie rozchorowałem się na kilka dni z powodu zbyt wysokich temperatur. Organizm mój już przestawił się na Irlandzkie lato, gdzie 20 stopni to już jest upał a przy 15 stopniach Celsjusza ludzie chodzą w krótkich spodenkach i japonkach na nogach.
Pierwszy dzień pracy przypadł na linii zielonej, udało się nic nie zepsuć. Okazało się też, że nie zapomniałem jeździć 😉 a na trasie też nic się nie zmieniło. Drugi dzień też miałem służbę na zielonej. Po południu nadeszła ciemna chmura i błysnęło raz. A jak tylko błyśnie raz to wiadomo, że piorun trafi w podstacje. I tak się stało tym razem. Tramwaje od St.Stephens Green do Dundrum stanęły z powodu braku napięcia w sieci. Ja załapałem się do tej części która jeździła od Brides Glen do Balally. Możliwość zawracania awaryjnego w kilku miejscach na trasie to jest jednak bardzo dobra sprawa, bo nie wyłącza całej linii z kursowania. Niestety jak na zielonej coś padnie to już jest koniec świata. Piesze pielgrzymki sunęły po torach, w butach na szpilkach, w sukienkach i trampkach i w garniturach. Co sprytniejsi łapali taksówki. Najodważniejsi próbowali dostać się do swojego miejsca przeznaczenia żółtym autobusem – powodzenia życzę.
Awaria trwała około trzy godziny. Wszystko wróciło do normy tuż po dziewiętnastej czasu lokalnego.
Niestety, jak to w życiu bywa, nieszczęścia chodzą parami lub przed dwa dni pod rząd. I tak dnia następnego dowiedziałem się, że sieć nie wytrzymała tego piorunu(a) i tym razem cała linia zawieszona. Ale ja już tego dnia byłem na swoich starych śmieciach na linii czerwonej.