Przedostatnie kółko w piątkowe popołudnie. Tuż po 13, więc szczyt pory lunchowej w centrum a na ulicach, chodnikach i przystankach tłumy. Dojeżdżam do przystanku Jervis, z naprzeciwka własnie rusza tramwaj w kierunku The Point. Jak zwykle machnęliśmy sobie z kolegą na przywitanie. Na platformie ciasno. Daje dzwonek, kilka dzwonków. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi cofa się o pół kroku do tyłu ale nadal wyglądają zza ramion poprzedzających czy aby tramwaj na pewno wjeżdża na przystanek. Jeden osobnik stoi na samej krawędzi i się chwieje rozmawiając przez telefon. Tramwaj z naprzeciwka jeszcze nie zniknął całkowicie z torów po prawej stronie. Kolejny dzwonek, już palec idzie na trąbkę aż tu nagle gość zeskakuje na środek moich torów, dokładnie między prawą a lewa szynę. Trąbka dłuuuuugo, przycisk od szynowych który jest po prawej stronie naciśnięty ale lewa ręka od hamulca normalnego nie drga. Tramwaj nadal blokuje mu ucieczkę do przodu.W jednym milionowym ułamku sekundy lub nawet szybciej, gość obraca się w moim kierunku i wykonuje magiczny wskok z powrotem na przystanek i ucieka. W tłumie słychać jęk, syczenie, ochy i achy obserwatorów. Brak niestety oklasków. Podciągnąłem do końca platformy, otworzyłem drzwi, wymiana pasażerów. Jeden z kanarów, który był na miejscu podszedł do mnie i zapytał się czy wszystko OK. Pytał chyba ze trzy razy, bo sam był w szoku. Spojrzałem na swój fotel, pomacałem spodnie i majtki. Stwierdziłem, że zabrudzeń brak więc mogę kontynuować podróż. Nawet nie zgłaszałem incydentu. Adrenaliny na weekend wystarczy 😉
Powrót do pracy już w poniedziałek.
Kolejny kandydat do nagrody Darwina…